Wiele
osób ostrzegało nas przed tym miejscem i tylko jedną wypowiedź można
było zinterpretować pozytywnie - kto nie był w Rosso ten nie był wcale w
Afryce...
Trzymaliśmy się tego zdania do końca, dawało ono nadzieję na przygodę i niesamowite przeżycia i... wszystko się sprawdziło...
Dojeżdżamy
do Rosso i zatrzymujemy się przed zamkniętą bramą graniczną. W jednej
sekundzie oblega nas falujący tłum majfrendów, sprzedawców kart do
telefonów i zwykłych ciekawskich. Nie chcemy być niemili więc z wielkim
uśmiechem odpowiadamy na wszystkie pytania 'nie, dziękuję'. Okazuje się
jednak, że przeczymy sami sobie bo jeśli czegoś sobie nie życzymy musi
być to poparte smętnym lub lekko groźnym wyrazem twarzy i tyle o ile
męskie zdanie w tym przypadku brane jest pod uwagę o tyle babskie
starania wzbudzają tylko wesołość i śmiech - baba na motocyklu ubrana
jak facet i w dodatku udaje groźną - zabawne.
Opuszczamy w końcu wiwatujący tłum i wjeżdżamy na granicę, impreza dopiero się zaczyna.

Sama
granica przypomina trochę cyrk, przynajmniej tak próbujemy ją odbierać
by nie tracić dobrego humoru. Kowal otoczony chmarą pomagaczy zabiera
nasze paszporty i rusza na podbój kilkudziesięciu celniczych okienek. My
zostajemy pilnować dobytku i obserwować otaczające nas przedstawienie.
Na pierwszym planie przebierańcy legitymujący się jako żandarmeria lub
celnicy, głośni, wymachujący rękami, natarczywi i całkowicie akceptowani
przez prawdziwych mundurowych którzy z poważną miną i zrozumieniem
odganiają przebierańców po czym mrugnięciem oka w ich kierunku zezwalają
na dalsze popisy. Na drugim planie mamy cywilnych pracowników granicy
pełniących niezwykle ważne funkcje jak wypisywanie biletów na prom i
spisywanie danych naszych motocykli po raz dziesiąty. Tuż za nimi
statyści czyli wszyscy Ci którzy tworzą tzw folklor - panie sprzedające
miniaturowe pączki i owoce, tłumy czekające na prom, starsze kobiety
roznoszące funkcjonariuszom herbatę i cała banda dzieciaków i
ciekawskich.


Co jakiś czas z czeluści budynku zwanego
biurowcem a przypominającego nasze dawne pgr-y wynurza się Kowal i z
coraz większym wyrazem rezygnacji na twarzy informuje nas o kolejnym
świstku do wypełnienia, ubezpieczeniu do wykupienia czy okienku do
odwiedzenia. Słono nas ta granica kosztowała, do dziś nie wiemy które
opłaty były a które nie były obowiązkowe. Czasami mieliśmy wrażenie, że
niektóre z nich były wymyślane na poczekaniu. Odgrażamy się, że w drodze
powrotnej tniemy koszty i nie pozwolimy wycyckać się do końca. Czy nam
się udało? Dowiecie się później. Teraz cieszymy się, że po kilku godzinach
bieganiny dostajemy pozwolenie na opuszczenie Mauretanii i w końcu, promem
przedostajemy się na drugą, senegalską stronę rzeki.



Nie zdziwiło nas
wcale, że już w momencie kiedy nasze przednie koło dotknęło stałego lądu
zostajemy otoczeni przez majfrendów, bogatsi o doświadczenia z
poprzedniej granicy nie dajemy się tak łatwo omotać, z miną pokerzysty
dziękujemy za usługi i zabieramy się do działania na własną rękę.
Senegalscy majfrendzi okazują się jednak bardzie stanowczy niż ich
poprzednicy, na nagabywaniu się nie kończy, pojawiają się groźby,
wyzwiska i szarpanie za rękawy. This is Africa, trzeba walczyć.
W
pierwszej kolejności, dzierżąc w ręku pre-wizy, udajemy się do biura
gdzie będziemy mogli wyrobić wizy docelowe - właściwie to jedyny powód
dla jakiego znaleźliśmy się na tej owianej złą sławą granicy, to jedyne
przejście gdzie można zostawić odcisk palca i wyszczerzyć zęby do
zdjęcia. Na szczęście wszystko idzie sprawnie, obsługa uśmiechnięta,
życzliwa i pomocna a pokój w którym załatwiamy wizy klimatyzowany, przy
czterdziestostopniowym upale na zewnątrz przedłużaliśmy wizytę by móc
jak najdłużej w nim posiedzieć.
Wizyta na granicy
senegalskiej należała do przyjemnych, był czas na fotografowanie i
przyglądanie się jak żyją ludzie w tej przygranicznej wiosce. Po szarej i
smutnej Mauretanii byliśmy zachwyceni kolorowymi strojami, życzliwością
i uśmiechami ludzi krzątających się na brzegu, taki mały przedsmak tego
co czeka nas za graniczną bramą...
Wjeżdżamy do
Senegalu! Granica w Rosso zapadła nam jednak w pamięć i od tej chwili za
najbardziej obraźliwą obelgę uznajemy - "Twoja stara sprzedaje pączki w
Rosso"

Pierwszy postój w Senegalu robimy dopiero w
ST. Louis - byle dalej od granicy. Głodni i zmęczeni szukamy pierwszego
lepszego lokalu gdzie moglibyśmy coś zjeść i odpocząć. Wybór padł na
maleńką przydrożna knajpkę, nie wiedząc czego można spodziewać się po
senegalskiej kuchni postanowiliśmy eksperymentować. Na pierwszy strzał
poszły pierożki z mięsem i cebulą smażone na głębokim tłuszczu a zwane
Fataya, pierożki te można było zamówić w wersji royal a wtedy do takiego
pieroga wkładano sadzone jajo, nam jednak bardziej przypadła do gustu
wersja podstawowa. Oprócz Fatayi zamówiliśmy coś lokalnego w myśl zasady
by jeść to co jedzą miejscowi, dzięki temu dostaliśmy smażona rybę,
sałatkę ze świeżych warzyw, ryż z potrawką z kawałkami kurczaka a do
tego piekielnie ostry i smaczny sos którego kupienie i przytarganie do
Polski jako pamiątki było moim celem do końca wyjazdu. Obsługa lokalu
okazała się mówiącą w języku angielskim wesołą rodziną więc szybko
przełamaliśmy pierwsze lody, były wspólne zdjęcia, opowieści i pomoc
przy wymianie waluty. Lokal opuszczaliśmy niechętnie i nie spiesząc się
zbytnio, nocleg i tak zaplanowaliśmy gdzieś na sawannie.



Od tego czasu
trochę zwolniliśmy, częściej się zatrzymywaliśmy by spotkać się z ludźmi
czy by zachwycić się krajobrazem. Największe wrażenie, głównie na
męskiej części naszej ekipy, robiły smukłe, wysokie i szczodrze
obdarzone w to i owo przez naturę Senegalki. Czasami miało się wrażenie,
że panom głowa okręci się dookoła. Piękni ludzie - orzekliśmy
jednoznacznie, bo zarówno panie jak i panowie charakteryzowali się
sportową sylwetką, długimi nogami i kształtami których pozazdrościłaby
niejedna europejka czy europejczyk.
Im
dalej jedziemy tym bardziej robi się afrykańsko. Zachwycają nas
pierwsze napotkane baobaby, zachowujemy się jak dzieci więc po chwili
podchodzi do nas tłumek z pobliskiej wsi. Jesteśmy dla nich taką samą
atrakcją jak oni dla nas więc rozumiemy się doskonale mimo, że nie
mówimy w tym samym języku, baba z babą zawsze się dogada... ale o tym
trochę dalej...



Na
swojej trasie napotykamy nawet polski akcent. Kątem oka, jadąc przez
kolejną wioskę, zauważamy białego orła na czerwonym tle, to koszulka
jakiegoś dzieciaka przyciągnęła naszą uwagę. Zawracamy
bo obrazek był niesamowity. Niestety widok dwóch ryczących maszyn z
białymi, dziwnie ubranymi jeźdźcami nieźle wystraszył dzieciaki. Kiedy
podjechaliśmy w miejsce gdzie zobaczyliśmy chłopca w koszulkach ich już
nie było. Porzucili osła i dwukółkę i w szalonym tempie uciekali gdzieś
za horyzont. Z pomocą przybiegli starsi koledzy chłopca z orłem i po
chwili przekonywania go, że jesteśmy przyjaźnie nastawieni udało nam się
przybić mu piątkę. Próbowaliśmy wytłumaczyć powody naszego
zainteresowania i chwilami mieliśmy wrażenie, że nam się udało. Chłopiec
dumnie prezentował orła na swojej piersi i pozwalał się fotografować,
to, że jednak nie ma pojęcia dlaczego
jest w centrum uwagi uświadomił nam jego kolega wypinając pierś odzianą w
koszulkę z jedną z postacią z bajek i również domagając się zdjęć...
Zadowoleni z siebie młodzi Senegalczycy jeszcze długo patrzyli w ślad za
nami.

Senegal
zatrzymywał nas jeszcze wielokrotnie, czasem po to by posmakować
nieznanych nam owoców lub zapełnić brzuchy dostępnymi na każdym rogu
mandarynkami, innym razem by przejechać się dwukółką czy odnaleźć się na
mapie gdy nagle nazwy miejscowości przestają się zgadzać.
Jednak jedno miejsce zatrzymało nas na dłużej....



Niewielka
wioska tuż
przy drodze, kilka szałasów, jedna studnia, chmara dzieciaków i grupa
rozbawionych kobiet. To wtedy pozbywamy się wszystkich smyczy i
breloczków wiezionych z Polski, dzieciaki karnie na komendę matki
ustawiają się w kolejce po upragniony gadżet a każdy nawet najmniejszy
drobiazg budzi ich zachwyt.
Po takim wstępie zostajemy uznani za swoich i zaproszeni do wioski.
Dookoła bieda, porządek i uśmiechnięci ludzie. Widać, że nie jest im
łatwo ale są dumni z tego co mają i nie wstydzą się tego pokazać.
Zapraszają do domów, podają do potrzymania dzieciaki i częstują
orzeszkami. Kowalowi proponują nową żonę z dwójką dzieciaków i trzecim w
drodze, męża tez ma ale ten akurat wyjechał do pracy w Dakarze więc tak
jakby go nie było. Martyna za to dopytywania jest o szczegóły anatomii
naszych panów a szczególnie o jeden jej element. Przekornie twierdzi, że
u naszych chłopaków nic nie ma czym wzbudza ogólną wesołość i
niedowierzanie. Panie z wioski jednak wiedzą lepiej, przecież to widać
gołym okiem... popierając swoje słowa gestami i wspominając coś o
baobabach... Baba z babą się dogada... nawet jeśli nie mają wspólnego
języka...









Opuszczamy
gościnną wioskę i kierujemy się dalej, do Gambii mam już całkiem
niedaleko, jeszcze tylko kilkadziesiąt kilometrów asfaltu, krótki slalom
pomiędzy dziurami, trochę rudego szutru który sprawił, że nasze maszyny
w końcu zaczęły wyglądać tak jak powinny...
...i nagle, jakby na końcu
drogi, widać zabudowania, kilka baraków, jeden, siedzący w cieniu drzewa
pan w mundurze i wielki znak The Gambia! Jesteśmy! Udało się! Dojechaliśmy do Gambii...
CDN............