Jeszcze tego samego dnia znów przeprawiamy się maleńką
łódeczką na wyspę – serce Georgetown. Płyniemy tam po to by zwiedzić dom
niewolników i poznać miejsce gdzie kiedyś działy się ludzkie tragedie. Siedząc w ponurych piwnicach budynku ze
skupieniem słuchamy historii niewolnictwa oraz opowieści o warunkach w jakich
niewolnicy byli przetrzymywani. Maleńkie okienka przez które wrzucano jedzenie,
niewielka studnia na środku pomieszczenia która dawała wodę tylko wtedy gdy
poziom wody w rzece był wystarczający, to wszystko zrobiło na nas ogromne
wrażenie. Obejrzeliśmy również pozostałości targu niewolników i drzewo wolności
– drzewo które dotknięte przez niewolnika dawało mu wolność już na zawsze…
Już po zmroku wracamy do hoteliku na kolację i zimne gambijskie
piwo. Do jedzenia chciano nam podać kolację w wersji europejskiej jednak po
naszych protestach i prośbach by podano nam coś lokalnego na stół wjechał
pyszny sos pomidorowy, makaron, mięsa, Kus Kus i inne pyszności. Syci i
zadowoleni kładziemy się spać….
Opuszczamy nasz przytulny hotelik choć nie bardzo nam się
spieszy, leniwie wcinamy śniadanie a po chwili dołączają do nas ciekawskie
małpy, pozwalają karmić się z ręki a kiedy kończy się prowiant oddalają się
obrażone.
By jechać dalej musimy przedostać się na drugą stronę rzeki.
Plan niby jest prosty, wystarczy wsadzić motocykl na łódkę, przepłynąć i z
łódki go wytargać. Co prawda kursuje tez prom ale perspektywa przeprawiania się
łódką znacznie bardziej nas kusi. Niestety podczas próby wepchnięcia Teresy
Kowala na łajbę wiemy już, że pomysł musi odpaść. Motocykle zwyczajnie się tam
nie mieszczą. Zostaje prom. Aby na niego wjechać należy pokonać dość spory
odcinek w wodzie ponieważ prom nie dobija do samego brzegu, śmieszne uczucie
kiedy jadąc w mętnej wodzie natrafia się nagle na wzniesienie i jednym skokiem
znajduje się na pływającej na rzece wyspie – promie.
10 minut płynięcia i już jesteśmy po drugiej stronie. Tym
razem kierujemy się na zachód w stronę oceanu zatrzymując się po drodze prawie
w każdej napotkanej wiosce. Gambia słynie z dużej ilości różnych gatunków
ptaków ale najbardziej rzucają się w oczy wszędobylskie sępy. Ich nieporadny
chód a raczej skakanie powodują uśmiech, mniej przyjemnie jest zastać je przy
kolacji, lecące za to potrafią przysłonić słońce.
Mamy tylko 300km do przejechania ale zajmuje nam to cały
dzień. Najpierw urządzamy sobie gambijską wersję Nocy i Dni. Mężczyźni bez
chwili wahania włażą do bajora by przynieść nam piękne, białe nenufary. Pełen
romantyzm… Później robi się już trochę mniej romantycznie - wielka kupa sępa zrzucona z dużej wysokości
przez właściciela ląduje na szybie w moim kasku i o mało nie powoduje wypadku,
na szczęście kończy się to tylko zerwaniem sakwy o drugi motocykl i po krótkich
reperacjach możemy jechać dalej… jednak tylko takie niewielkie dalej. Kowal
łapie gumę. Czterdzieści stopni w cieniu ale my żadnego cienia znaleźć nie
możemy, wymieniamy dętkę w pełnym słońcu i powoli zaczyna robić się nam słabo. Na szczęście tuż za rogiem kolejna wioska, są
więc banany, woda i Fanta w różnych dziwnych smakach. Dziewczynki sprzedające
owoce trochę speszone ale chętnie pozują do zdjęć.
To jednak nie koniec przygód w dniu dzisiejszym. Tuż przed
wjazdem do miejscowości gdzie planujemy przenocować jakiś lokalny Mercedes gubi
olej. Jest spory ruch, niewiele widać a kierowca wymienionego samochodu nic
sobie z tego nie robi. Na plamę oleju trafia Martyna i zalicza szlifa, na
szczęście kończy się tylko obtarciami w motocyklu, przytartą kurtką i wielką
awanturą z kierowcą… ale co można zrobić jeśli ubezpieczeń w Afryce brak a pan
z mesia nie widzi problemu, trochę krzyków, tłumek ciekawskich i kończy się jak
zwykle – This is Africa! Zabieramy roztrzęsioną Martynę i ruszamy w
poszukiwaniu noclegu. Chcemy rozbić namioty jak najbliżej oceanu ale w tym
miejscu wybrzeże gęsto obstawione jest hotelami a wszystkie kempingi znajdują
się daleko w głąb lądu. Uderzamy więc do hoteli z informacją, że chcielibyśmy
się rozbić u nich w ogrodzie, ceny jednak są z kosmosu – 200$ za trzy namioty
na dwie noce. W jednym z hoteli udaje
nam się zbić cenę do rozsądnej i tam też dowiadujemy się dlaczego było tak
drogo – po prostu nigdy nie widzieli wariatów z Polski, którzy chcą rozbić
namioty w przyhotelowym ogródku, woleli więc nas wystraszyć ceną ale widząc
naszą desperację i zmęczenie ulegli.
Rozbijamy więc obóz pod palmami, do plaży mamy 10 metrów,
prysznic tuż obok a w hotelu jest całkiem przyzwoita knajpka. Żyć nie umierać.
Następnego dnia planujemy dzień bez motocykla – tylko my, ocean, spacer i
Gambia by to uczcić, już po zmroku, rzucamy się biegiem w stronę wody, po
drodze zrzucając kolejne części garderoby. Cóż za niesamowita przyjemność po
długim, gorącym dniu zanurzyć się w chłodnym oceanie, cieszyliśmy się jak
dzieci…
Wracając spotkaliśmy ochroniarza z hotelu który stał w
bezpiecznej odległości i bacznie nam się przyglądał… na nasze pytanie o co
chodzi odpowiedział: Martwiłem się o was, jest zima, bałem się że zmarzniecie…
Kolejnego dnia nawet nie odwiedzamy naszych motocykli tylko
tuż po śniadaniu wyruszamy na spacer , naszym celem jest targ w Serrekundzie.
Zapytaliśmy tu i tam, czy daleko, czy łatwo trafić i ruszyliśmy dziarsko przed
siebie. Pierwsze pięć kilometrów szliśmy niespiesznie plażą. Wg instrukcji powinniśmy być na miejscu już po trzech
kilometrach jednak każda kolejna zapytana o drogę osoba dodawała nam następne
kilometry. Do targu doszliśmy po dziesięciu z czego ostatnie cztery kilometry
prowadziły przez zapylone, gorące, ruchliwe miasto… folklor niesamowity,
prawdziwe życie Gambijczyków, tak samo targ przeznaczony raczej dla mieszkańców
niż turystów. Mimo zmęczenia decydujemy się na krótką rundkę po targu by
zakupić kilka pamiątek… W drugą stronę, zmęczeni i z obolałymi stopami zamawiamy
już taksówkę.
Rano budzi nas niewiarygodne pieczenie i ból. Wczorajszy
spacer zrobił swoje… słońce operowało niemiłosiernie ale chłodna bryza
sprawiała, że nie było tego czuć. Dziś czerwoni i w bąblach musimy się wpakować
w te wszystkie motocyklowe fatałaszki i w wielkim upale jechać dalej. Bolało,
oj bardzo bolało.
Opuszczamy nasz namiotowy raj nad oceanem i ruszamy w stronę
stolicy Gambii – Banjul. Stamtąd promem chcemy się przedostać do miejscowości
Barra. Banjul nie zachwyca urodą ale możliwość obserwowania z bliska życia
mieszkańców wszystko wynagradza.
Meldujemy przy wjeździe na prom. Kowal idzie kupić bilety a my
wdajemy się w krótką pogawędkę z mundurowym, który obiecuje, że prom lada
chwila będzie… Godzinę później powtarza to samo. Dwie, trzy i cztery godziny
później nie zmienia zdania. This is
Africa! My spaleni słońcem szukamy cienia, najpierw siedzimy pod ciężarówką,
później przesiadamy się pod stertę betonowego gruzu aż w końcu kończymy pod
murkiem który służy tutaj za toaletę, nam jednak to nie przeszkadza –
najważniejszy jest cień i budowa basenu i pijalni wody dla mieszkającej w
gruzie jaszczurki, samy nie wiemy czy budowa basenu dla jaszczurki to wynik
nudy czy czterdziesto stopniowego upału.
W końcu po pięciu
godzinach na horyzoncie pojawia się prom. Ustawiamy się w blokach startowych i
czekamy na sygnał do startu. Obok nas
kotłują się kobiety z dziećmi, mężczyźni z owcami, jakiś pan taszczy twa
krzesła i stół, jeszcze inny trzyma za nogi trzy żywe kury. Ścisk taki, że z
motocykla na promie nie da się zsiąść a pan z krzesłami zdziera większość
lakieru z mojego zbiornika. Każdy zajmuje się sobą skoncentrowany na karmieniu
dzieci, pilnowaniu kur czy rozmowie telefonicznej… a pomiędzy nami wszystkimi
przepycha się jeszcze kobieta sprzedająca świeże kokosy.
Gdy wysiadamy z promu jest już późno. Granicę z Senegalem
pokonujemy bez problemów i zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Już o
zmierzchu próbujemy swoich sił w przydrożnym ‘safari; prowadzonym przez europejczyka,
jednak ten bez uśmiechu powiedział nam, że możemy spać przed bramą przy drodze ale
za nią wejść już nie możemy – łaskawy człowiek. I znów sprawdza się taktyka
odjechania kilku kilometrów od asfaltu. Kiedy droga znika nam na horyzoncie po
prostu rozbijamy namioty.
Następnego dnia znów meldujemy się na wspaniałej granicy w
Rosso. Procedura przebiega podobnie jak w pierwszą stronę – otoczeni majfrendami
krążymy od okienka do okienka i znów płacimy różne dziwne kwoty. Zmęczenie robi
swoje i powoli sytuacji mamy już dość. Wciąż pamiętamy, że to Afryka, inny
świat i inna mentalność ale nie chcemy by nas traktowano jak świnki skarbonki.
Powoli robi się ciemno a mundurowi, mimo że kilkukrotnie już mieliśmy wyjeżdżać
wymyślają nowe opłaty i procedury. Nasze błagania nie robią na nich wrażenia więc
stosujemy inna taktykę. Najpierw wykonujemy fikcyjny telefon do Ambasady… i w
tym momencie okazuje się, że kolejne opłaty nie są aż tak potrzebne jeśli w
Mauretanii spędzimy nie więcej niż kilka dni. Jednak panowie skwapliwie jeszcze
to sprawdzają – by pomóc im w podjęciu decyzji, niespiesznie próbujemy rozbijać
namioty przy policyjnym posterunku… przecież nam się nigdzie nie spieszy, mamy
czas a że idzie noc to musimy gdzieś spać… This is Africa – tłumaczymy.
Kolejny dzień to monotrony przejazd przez Mauretanię w
towarzystwie sępów, wraków samochodów, lawet i
piaszczystych wydm… ale też niewyjaśniona do dziś zagadka… Dlaczego nie zatankowaliśmy
na jedynej czynnej stacji na trasie? Nikt tego nie wie. Ostatnie kilometry to
dzielenie jednego litra paliwa na pół i zlewanie go z większych zbiorników. W końcu, jadąc najbardziej ekonomicznie jak
się da docieramy na granicę z Marokiem i mamy wrażenie jakbyśmy wrócili do
cywilizacji.
Procedury przebiegają ekspresowo i już po chwili jesteśmy po drugiej stronie. Tankujemy się do pełna i ruszamy przed siebie wzdłuż oceanu… znów śpimy na dziko na pustyni a zapas czasu wykorzystujemy na sesje zdjęciowe. Trochę jakby odkładamy w czasie nasz powrót. Możliwie najdłużej chcemy pozostać w tym magicznym świecie, który im bliżej Agadiru jesteśmy tym bardziej się oddala.
W końcu jednak docieramy na
miejsce a ostatnie wolne chwile wykorzystujemy na zakupy i spotkania z ludźmi –
jedno z nich bardzo zapadło nam w pamięć – Koreańczyk który samotnie
przemierzał świat dookoła. Rzucił pracę w korporacji i ruszył świat przekonany,
że marzenia trzeba spełniać. Wyglądał na szczęśliwego.
Każdemu kto chce się wyprać do Gambii i Senegalu szczerze te
kraje polecamy. Tam zaczyna się prawdziwa Afryka, inny, fascynujący świat.,
przyjaźni, uśmiechnięci ludzie, zachwycająca przyroda lub równie oszałamiająca
pustynia… My wracamy tam za rok by zobaczyć to czego nie udało nam się zobaczyć
teraz. Za tamtymi krajami się po prostu tęskni…
Dziękujemy!