środa, 26 listopada 2014

Mongolia i Ałtaj Rosyjski 2014 cz. II



Rano budzi nas przymrozek, wydaje nam się również, że chyba padał śnieg. Na szczęście niebieskie niebo, słońce na horyzoncie i błyszczące złotem łagodne wzgórza pozwalają zapomnieć o nocnych temperaturach i ruszyć dalej… 


Wkurzamy się jedynie na asfalt. Jak to? Miało nie być asfaltu a my jedziemy po nowiutkim czarnym jak smoła kobiercu rozwiniętym pomiędzy górami. Nie tak się umawialiśmy Mongolio :)
Na szczęście asfalt tak szybko jak się pojawił tak tez znikł a z jego końca wypełzały dziesiątki biegnących w tym samym kierunku dróg…
 




W najbliższym miasteczku Ulgi wymieniamy pieniądze i robimy podstawowe zakupy. Sami jeszcze nie wiemy gdzie dziś będziemy spać i jak długo będziemy jechać. 

Droga okazuje się fantastycznym szutrem poprzecinanym strumykami. Widoki zachwycają, jest ciepło, przyjemnie. Zatrzymujemy się w przypadkowych wioskach a raczej pojedynczych domostwach gdzieś w górach i mimo, że ciężko nam się z tubylcami dogadać bawimy się świetnie.








Pod sam wieczór docieramy do Khovd, plan był prosty – znaleźć tani hotelik, zmyć z siebie trzydniowy kurz i ruszyć na miasto. Guma w jednym z motocykli pokrzyżowała plany. Do pokoi trafiliśmy umordowani i jedyne na co się zdobyliśmy to zejście do hotelowej knajpki. Po chwili, zaskoczeni wpatrywaliśmy się w twarz Mongoła mówiącego płynnie po polsku… ‘dzień dobry, studiowałem w Toruniu’ powiedział i w ten oto sposób mieliśmy zapewnioną rozrywkę na dobre dwie godziny…




Jedziemy dalej. Dziś chcemy dojechać do miejscowości Ałtaj… Plan jest ambitny, ale podbudowani wczorajszym sukcesem ruszamy pełni zapału. Dzielimy się na kilka grup i każda w swoim tempie wbija się w coraz bardziej pustynny teren. Trawę zastępuje piach i szuter a polne wyjeżdżone ślady tarka. Zatrzymują nas kolejne gumy. Jest gorąco, ale przyjemnie, dzień jest długi, więc możemy zatrzymać się w każdym ciekawym miejscu. Największe wrażenie robią na nas Owo – kamienne kopce, miejsce składania ofiar i kultu duchów usypane miejscach i strasznych i pięknych.
Jedziemy przez totalne odludzia, ale nawet tu dociera cywilizacja. Stojąc w maleńkiej wiosce na środku kamienistej pustyni można złapać zasięg wifi w okolicach podrzędnego baru…









Niestety nie udaje nam się dotrzeć na umówione miejsce. Rozbijamy się na pustyni, kilkanaście metrów od drogi i uruchamiamy procedurę przeciw nocnemu marznięciu…



Skoro świt pakujemy manatki i dojeżdżamy do miasta. Okazuje się, że nie tylko nas złapane po drodze gumy zatrzymały na trasie. Inni jednak podeszli do tematu bardziej ambitnie i ostatnie 100km pokonali w całkowitych ciemnościach i rozradowani cieszyli się, że w końcu coś się dzieje.




Opuszczając Ałtaj ruszamy na północ a tam samym w znów zielone tereny. Jest czerwiec, więc stepy nie są jeszcze spalone słońcem a wszystkiemu uroku dodają kolorowe łąki.




Na jednej z takich wysepek decydujemy się zostać na noc. Wystarczy przejechać płytki strumyk. Ruszamy bez zastanowienia. Jeden motocykl leży, nagle kolejny… i następny. Przyglądający się nam Mongołowie prawie płaczą ze śmiechu. O co chodzi? Okazuje się, że kamienie pokryte glonami i mazią są tak śliskie, że ciężko było przejść piechotą. Czekamy na resztę i obstawiamy komu się uda przejechać…



Większość wykąpana w rzece, więc imprezę czas zacząć. Zapasy mamy spore, towarzystwo również dopisało, humory świetne więc bawimy się przednio a największą atrakcją imprezy okazały się zawody w zapaśnicze Mongolia kontra Polska. Humory psuje dopiero poranek. Okazuje się, że wszystkie walające się koło namiotów drobiazgi znalazły sobie nowych właścicieli. Był to pierwszy przypadek, kiedy ktoś cokolwiek nam ukradł. Na szczęście nie zginęło nic cennego… ale niesmak pozostał.




 

Mijając rozwalone cysterny i uciekając przed deszczem dojeżdżamy do miasteczka Uliastay a naszą uwagę przykuwają kolory na lokalnym boisku. Okazuje się, że trafiliśmy na Obchody rocznicy Oświecenia Buddy. Mimo, iż święto odbywało się na terenie zamkniętym udało nam się wejść i choćby na pamiątkę zrobić kilka zdjęć… po chwili jednak wycofaliśmy się bokami i ruszyliśmy dalej… nad pierwsze jezioro na trasie.









Marzył nam się nocleg nad brzegiem jeziora i w końcu udało się to zrealizować. Gryzące muszki co prawda nie pozwoliły rozbić się tuż przy wodzie, ale mimo to nadal było magicznie…






Kolejnego dnia powoli wbijamy się w góry. Na mapie wybieramy najcieńsze kreski i nimi planujemy przejechać. Po drodze trafiamy do takich wiosek jak ta gdzie właśnie budowano ogrodzenie wokół starej buddyjskiej świątyni. Pozwolono Martynie wbić gwóźdź – był to nasz wkład w budowę ogrodzenia.




 


W jedynej knajpie w okolicy pałaszujemy ryż z baraniną sprawiedliwie dzieląc się jedzeniem. Zamówienie przerosło obsługę, ale po długim dniu nawet ta miseczka naprędce ugotowanego barana była pyszna…




  
Wieczorem grzejemy się przy ognisku i zasypiamy w oczekiwaniu na kolejny mongolski dzień…



 cdn...

czwartek, 13 listopada 2014

Mongolia i Ałtaj Rosyjski 2014 cz. I


Mongolia to dla nas  spełnienie marzeń z młodości, zaspokojenie ciekawości, kraj dziki, tajemniczy, rozległy. Od zawsze chcieliśmy tam jechać więc do ustalenia pozostało tylko kiedy…

Czerwiec 2014 wydawał się miesiącem optymalnym, jeszcze nie lato ale już późna wiosna, zieleń i stepy nie do końca spalone słońcem. Po drodze czekał nas jeszcze magiczny, piękny rosyjski Ałtaj.
Pierwsze dni spędziliśmy w Nowosybirsku poznając miasto i okolicę. Pod swoje skrzydła przygarną nas polski Caritas  oraz wspaniały, opiekuńczy i ciepły człowiek Piotr. Wraz ze swoją partnerką Nataszą cierpliwie tłumaczyli nam historię tego regionu i wozili po zakamarkach których sami nigdy byśmy nie znaleźli. To był doskonały czas by oswoić się z nowym otoczeniem…
Mamy też czas by odbierać maile i telefony z prośbami żebyśmy dalej nie jechali. Media alarmują – Ałtaj zalany, rzeki wylały, drogi są rozmyte a asfalt w niektórych miejscach zerwany. Przyjechaliśmy na szczęście tuż po najgorszym i woda powoli zaczyna się obniżać. Ludzie jednak gadają, że można jechać. Taką też podejmujemy decyzję – jedziemy! Pierwsze 350km za Nowosybirskiem to prosta doga przez płaski teren, w sumie nic ciekawego. Po drodze mijamy miejscowość Iskitim w której kiedyś znajdował się położony niedaleko kamieniołomów łagier. Pracowali w nim również Polacy. Byliśmy tam kilka dni temu i na własne oczy mogliśmy zobaczyć dobrze zachowane baraki w których kiedyś mieszkali ludzie jak i wieżyczkę strażniczą… gdzieniegdzie walał się jeszcze stary drut kolczasty…




Gdy w końcu dojeżdżamy do Bijska wita nas nasz rodak Ksiądz Andrzej Obuchowski mieszkający od kilkunastu lat na Syberii. Spod jednego gościnnego dachu trafiamy pod kolejny, tym razem pod dach polskiej parafii.  Z Polski na Syberię przyjechały z nami flaczki, kisiele ale też rzeczy potrzebne do kościoła – kropidło, gong…




Jest nas sporo więc powitania trwają długo, część z nas przyleciała tego samego dnia, większość jest zmęczona. Rosyjskie piwo i nagrzana do miliona stopni bania pomagają się zrelaksować po pierwszym, dość ciężkim dniu…







Wyjeżdżać się nie chce bardzo, w dodatku zaczyna padać, przed nami piękny Ałtaj, niestety w deszczu… Do granicy z Mongolią mamy około 600km. Nie zamierzamy się spieszyć, chcemy cieszyć się podróżą już teraz. Spać planujemy gdzie popadnie więc bez stresu każdy jedzie w swoim własnym tempie i rytmie. Widoki oszałamiają a droga robi się co raz bardziej kręta… Co krok też natykamy się na pozostałości po niedawnej powodzi…











Śpimy nad rzeką tuż przy drodze, nie musieliśmy daleko jechać by znaleźć miejsce które nie dość, że byłoby piękne to jeszcze schowane tak by nikt z trasy nas nie widział.  Zjazd nad rzekę przyprawił kilkoro osób o szybsze bicie serca a strojący na szczycie Kowal powtarzający każdemu ‘jedź powoli, dupa do góry, hamuj tyłem’ nie poprawiał sytuacji. Po dwóch dniach jazdy asfaltem był to miły przerywnik. Przecież czekało nas w Mongolii kilka tysięcy kilometrów poza drogami utwardzonymi.







Noc minęła spokojnie a szum rzeki zakłócały jedynie okrzyki z oddalonych o kilkanaście metrów namiotów ‘polej, polej’… od tego wieczoru trójka z grupy nazwana została degustatorami :)

Wita nas słońce, na horyzoncie widać czarne chmury ale dodają one tylko uroku ośnieżonym szczytom. 










Do granicy docieramy tuż po południu. 50 km przed granicą, w Kosh Agach  zatrzymujemy się jeszcze na ulubioną soliankę i ruszamy do Tashanty… tylko po to by poczekać 2 godziny aż otworzą przejście graniczne. Musimy poczekać też na naszych degustatorów którzy utknęli gdzieś na trasie, na szczęście uspokajają nas wiadomościami, że wszystko ok i już jadą.


  

  







Granica teraz ma przerwę. Zaopatrzeni w wędzone sery i orzechy w miodzie okupujemy schodki pod sklepem i zwiedzamy okolicę. Wieje niemiłosiernie ale na szczęście nie pada.
Otwierają granicę i już po niecałej godzinie jesteśmy po drugiej stronie. Nie możemy uwierzyć. Rosyjska granica i poszło tak łatwo? Niewiarygodne tym bardziej, że wszyscy byli dla nas mili, uśmiechali się i życzyli miłego dnia. Czyżby ukryta kamera? Nie czas się nad tym zastanawiać. Ruszamy z buta bo przed nami 20km ziemi niczyjej a zbliża się godzina 18 kiedy to Mongołowie zamykają granicę. Wpadamy tam w ostatniej chwili, urzędnicy nie są zachwyceni ale błagamy ich prawie na kolanach by nas jeszcze tego dnia przepuścili… udaje się. Po ekspresowej półgodzinnej odprawie jesteśmy w Mongolii. 




Pewnie to tylko nasza wyobraźnia ale od razu wydaje nam się, że niebo wygląda inaczej, powietrze pachnie bardziej rześko a góry stały się jakby łagodniejsze. Już jest pięknie… a do tego cholernie zimno.
Rozbijamy obozowisko 30km od granicy. Wieje a temperatura oscyluje koło 5 stopni. W dodatku nie mamy ze sobą trunków rozgrzewających....







Jak się okazało ten ostatni problem udało się rozwiązać bardzo szybko – po półgodzinie od rozbicia namiotów podjeżdża samochód w asyście lokalesa na motorku i ku uciesze wszystkich otwiera obwoźny sklepik. Wódka, piwo, papierosy, soki, cukierki, konserwy i chleb – dla każdego coś dobrego... 









Teraz już wiemy, że tą noc przeżyjemy… :)


cdn...