Mongolia to dla nas
spełnienie marzeń z młodości, zaspokojenie ciekawości, kraj dziki,
tajemniczy, rozległy. Od zawsze chcieliśmy tam jechać więc do ustalenia
pozostało tylko kiedy…
Czerwiec 2014 wydawał się miesiącem optymalnym, jeszcze nie lato ale już późna wiosna, zieleń i stepy nie do końca spalone słońcem. Po drodze czekał nas jeszcze magiczny, piękny rosyjski Ałtaj.
Czerwiec 2014 wydawał się miesiącem optymalnym, jeszcze nie lato ale już późna wiosna, zieleń i stepy nie do końca spalone słońcem. Po drodze czekał nas jeszcze magiczny, piękny rosyjski Ałtaj.
Pierwsze dni spędziliśmy w Nowosybirsku poznając miasto i
okolicę. Pod swoje skrzydła przygarną nas polski Caritas oraz wspaniały, opiekuńczy i ciepły człowiek
Piotr. Wraz ze swoją partnerką Nataszą cierpliwie tłumaczyli nam historię tego
regionu i wozili po zakamarkach których sami nigdy byśmy nie znaleźli. To był
doskonały czas by oswoić się z nowym otoczeniem…
Mamy też czas by odbierać maile i telefony z prośbami
żebyśmy dalej nie jechali. Media alarmują – Ałtaj zalany, rzeki wylały, drogi
są rozmyte a asfalt w niektórych miejscach zerwany. Przyjechaliśmy na szczęście
tuż po najgorszym i woda powoli zaczyna się obniżać. Ludzie jednak gadają, że
można jechać. Taką też podejmujemy decyzję – jedziemy! Pierwsze 350km za
Nowosybirskiem to prosta doga przez płaski teren, w sumie nic ciekawego. Po
drodze mijamy miejscowość Iskitim w której kiedyś znajdował
się położony niedaleko kamieniołomów łagier. Pracowali w nim również Polacy.
Byliśmy tam kilka dni temu i na własne oczy mogliśmy zobaczyć dobrze zachowane
baraki w których kiedyś mieszkali ludzie jak i wieżyczkę strażniczą…
gdzieniegdzie walał się jeszcze stary drut kolczasty…
Gdy w końcu dojeżdżamy do Bijska wita nas nasz rodak Ksiądz
Andrzej Obuchowski mieszkający od kilkunastu lat na Syberii. Spod jednego
gościnnego dachu trafiamy pod kolejny, tym razem pod dach polskiej parafii. Z Polski na Syberię przyjechały z nami
flaczki, kisiele ale też rzeczy potrzebne do kościoła – kropidło, gong…
Jest nas sporo więc powitania trwają długo, część z nas przyleciała tego samego
dnia, większość jest zmęczona. Rosyjskie piwo i nagrzana do miliona stopni
bania pomagają się zrelaksować po pierwszym, dość ciężkim dniu…
Wyjeżdżać się nie chce bardzo, w dodatku zaczyna padać,
przed nami piękny Ałtaj, niestety w deszczu… Do granicy z Mongolią mamy około
600km. Nie zamierzamy się spieszyć, chcemy cieszyć się podróżą już teraz. Spać
planujemy gdzie popadnie więc bez stresu każdy jedzie w swoim własnym tempie i
rytmie. Widoki oszałamiają a droga robi się co raz bardziej kręta… Co krok też
natykamy się na pozostałości po niedawnej powodzi…
Śpimy nad rzeką tuż przy drodze, nie musieliśmy daleko
jechać by znaleźć miejsce które nie dość, że byłoby piękne to jeszcze schowane
tak by nikt z trasy nas nie widział.
Zjazd nad rzekę przyprawił kilkoro osób o szybsze bicie serca a strojący
na szczycie Kowal powtarzający każdemu ‘jedź powoli, dupa do góry, hamuj
tyłem’ nie poprawiał sytuacji. Po dwóch dniach jazdy asfaltem był to miły
przerywnik. Przecież czekało nas w Mongolii kilka tysięcy kilometrów poza
drogami utwardzonymi.
Noc minęła spokojnie a szum rzeki zakłócały jedynie okrzyki
z oddalonych o kilkanaście metrów namiotów ‘polej, polej’… od tego wieczoru
trójka z grupy nazwana została degustatorami :)
Wita nas słońce, na horyzoncie widać czarne chmury ale
dodają one tylko uroku ośnieżonym szczytom.
Do granicy docieramy tuż po
południu. 50 km przed granicą, w Kosh Agach
zatrzymujemy się jeszcze na ulubioną soliankę i ruszamy do Tashanty…
tylko po to by poczekać 2 godziny aż otworzą przejście graniczne. Musimy
poczekać też na naszych degustatorów którzy utknęli gdzieś na trasie, na
szczęście uspokajają nas wiadomościami, że wszystko ok i już jadą.
Granica teraz ma przerwę. Zaopatrzeni w wędzone sery i orzechy w miodzie
okupujemy schodki pod sklepem i zwiedzamy okolicę. Wieje niemiłosiernie ale na
szczęście nie pada.
Otwierają granicę i już po niecałej godzinie jesteśmy po
drugiej stronie. Nie możemy uwierzyć. Rosyjska granica i poszło tak łatwo?
Niewiarygodne tym bardziej, że wszyscy byli dla nas mili, uśmiechali się i
życzyli miłego dnia. Czyżby ukryta kamera? Nie czas się nad tym zastanawiać.
Ruszamy z buta bo przed nami 20km ziemi niczyjej a zbliża się godzina 18 kiedy
to Mongołowie zamykają granicę. Wpadamy tam w ostatniej chwili, urzędnicy nie
są zachwyceni ale błagamy ich prawie na kolanach by nas jeszcze tego dnia
przepuścili… udaje się. Po ekspresowej półgodzinnej odprawie jesteśmy w
Mongolii.
Pewnie to tylko nasza wyobraźnia ale od razu wydaje nam się,
że niebo wygląda inaczej, powietrze pachnie bardziej rześko a góry stały się
jakby łagodniejsze. Już jest pięknie… a do tego cholernie zimno.
Rozbijamy obozowisko 30km od granicy. Wieje a temperatura oscyluje
koło 5 stopni. W dodatku nie mamy ze sobą trunków rozgrzewających....
Jak się
okazało ten ostatni problem udało się rozwiązać bardzo szybko – po półgodzinie od
rozbicia namiotów podjeżdża samochód w asyście lokalesa na motorku i ku uciesze wszystkich otwiera obwoźny sklepik.
Wódka, piwo, papierosy, soki, cukierki, konserwy i chleb – dla każdego coś
dobrego...
Teraz już wiemy, że tą noc przeżyjemy… :)
cdn...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz